piątek, 9 listopada 2012

Mój pierwszy...

... samodzielnie, z ogromnymi wypiekami na twarzy i z wielkim przejęciem poczyniony WYPIEK! Nigdy wcześniej nic nie upiekłam (nie licząc ziemniaków w ognisku). Nie to, że nie próbowałam - owszem (niestety). Skutek jednakowoż był opłakany. Ostatni wybryk, tartę z musem jabłkowym, udało się uratować dopiero na drugi dzień i była zjadliwa tylko dzięki lodom podanym na niej. Po każdym podejściu wzrastało we mnie poczucie, że ja to bym piekła cudownie, ale... nie mam odpowiedniego sprzętu... I tak, w toku mojej ewolucji, dorobiłam się foremki do tarty, blachy do muffinów, foremek do babeczek, wałka, trzepaczek i jeszcze kilku drobnych gadżetów, które, zamiast inspirować, tylko wzmagały frustrację, że mamie takie cuda wychodzą z piekarnika, a mnie nadal nie... Apogeum nastąpiło 21. października, kiedy to z okazji urodzin i cukrzycy dostałam wagę kuchenną - teraz już się nie wymigam (dzięki, Mamuniu Filipka...). I się zaczęło: "jak już masz wagę, to może spróbuj - jak wszystko precyzyjnie poodmierzasz, to nie może się nie udać". No i już ostatnia wymówka poszła się giglać... I całe szczęście! Efekt tego taki:


  Na swój debiut wybrałam murzynka. Swoją drogą, całkiem ambitnie - jakby nawet on mi nie wyszedł, byłby to istotny znak od bogów, że nie powinnam się więcej zabierać za wypieki. Na szczęście ciasto całkiem ochoczo współpracowało i udało się niemal idealnie. No, coś musiałam pogmerać, ale ciut za mocno przypieczony spód jestem sobie w stanie wybaczyć - w porządnym piekarniku już nawet to się nie wydarzy. Ale to już prezentowa podpowiedź na moje następne urodziny ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz