czwartek, 27 września 2012

Wieszak, od którego wszystko się zaczęło

  Wychodząc na chwilę ze średniowiecza (ale tylko na chwilę) wracam do czasów sprzed niespełna dwóch lat, kiedy to z całą moją trzódką wyprowadziliśmy się na tak zwane "swoje". Znaczy nie do końca swoje, bo wynajmowane, ale wreszcie autonomicznie i ze znacznie większą dozą intymności. Zupełną swobodę ograniczał nieco fakt, że mieszkanie było pełne (a nawet miejscami przepełnione) mebli, których właściciel nie chciał usuwać. My też jakoś niespecjalnie do tego dążyliśmy, bo wreszcie miałam się gdzie pomieścić ze wszystkimi swoimi fatałaszkami. Wśród miliona wieszaków moją uwagę przykuł ten - jeden, jedyny, niepowtarzalny:


  Nie dość, że okazał się bardzo praktyczny (nie zsuwały się z niego ani ciężkie swetrzyska do kolan, ani śliskie bluzki z satyny), to jeszcze niezmiennie cieszył oko swoją nieprzeciętnością. A jego najważniejszą zaletą jest to, że inspiruje. Od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że coś się właśnie zaczyna. Kupiłam pierwszą partię najprostszych wieszaków świata, kilka kolorów bejcy i zaczęłam knuć. Tu okazała się pomocna moja teściówka, której zleciłam pracę koncepcyjną nad dopasowaniem odpowiedniego wzoru ubranka (ja i szydełko jeszcze nie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić). I oczywiście teściu, który zawsze coś z przyjemnością zmaluje. A potem... Potem, jak zwykle, temat zasnął. Teściówka nadziergała z tego, co miała, sporo półproduktów, a ja zajęłam się kilkoma innymi, zupełnie odległymi od wieszakowego nurtu, aktywnościami. A ponieważ uważam, że nic nie dzieje się bez przyczyny, uznałam, że temat po prostu musiał odleżeć. Dziś jest ten dzień, kiedy wieszaki wracają do łask!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz