środa, 26 grudnia 2012

Katastrofa!

  Burza hormonów, komplikacje urzędowe i mój "ulubiony" miesiąc w roku mocno osłabiły moją konstrukcję psychiczną. Ale to, co wydarzyło się w pewne piątkowe przedpołudnie dobrych parę dni temu, przepełniło czarę goryczy do tego stopnia, że po prostu usiadłam i płakałam.
Misia, w domu z powodu choroby, na nowo odkrywała zasoby swojej skrzyni z zabawkami. Natknęła się na, niegdyś mocno eksploatowaną, lalę. Tyle że teraz zaczął jej przeszkadzać brak ubranka u "dzidziusia". 
- Misiu, ta lala nie miała ubranka. Ona jest golaskiem...
- ubrać!
- Ale ona nie ma ubranka...
- Uszyj (wypowiedziane słodziej, niż kiedykolwiek dane było mi słyszeć. Nawet z ust Paris Hilton).
  Cóż było robić? Misia wybrała materiał, zleciła kształt aplikacji na ubranko i zaczęłam maszynowy rajd po bawełnianym wykroju. Kilka centymetrów zygzakiem i trrrach - wcięło pół igły. Nu nic - wygrzebałam złamany kawałek, założyłam nową igłę, przydepnęłam pedał i... Nie, nie możliwe - drugi raz z rzędu? Zwolniłam, zastanowiłam się, powoli zakręciłam kołem i...
  Przed oczami stanęły mi te wszystkie lata spędzone razem. A nawet te, kiedy jeszcze się nie znałyśmy. Babcia na początku stanu wojennego, taszcząca do domu ciężką bordową walizkę, lata leżenia odłogiem na strychu vis-à-vis wieży ratuszowej w Świebodzinie, by w końcu mogła trafić w moje ręce! No i się zaczęło: powstawały z jej pomocą moje pierwsze przeróbki sukienek, mediewalne konstrukty, kaftany bezpieczeństwa na paradę Bachanaliową dla moich chłopców ze stancji na Lisiej. Pseudoskórzaną walizką swego czasu zajęły się Gejsza i Kakita, czego obudowa Łusi do dzisiaj nosi ślady. A teraz już nawet ich nie ma... Gdyby nie to, że nie byłam sama, bo szczerze zmartwiona Minia asystowała przy rozpaczliwych próbach wyregulowania igielnicy, wyłabym jak zwierzę w księżycową noc. Musiałam wziąć się w garść i szukać dla nas ratunku. Z pomocą przyszedł nie kto inny, niż fejsik. A raczej jego stali bywalcy. Kilka cennych rad, pytań pomocniczych i sugestii i można było postawić diagnozę: coś się rozregulowało. No i Sylwek, który, jak sam mówił, "kiedyś widział, jak jego mama naprawiała Łuczniki", obiecał, że wpadnie przy niedzieli pogrzebać w maszynie i spróbuje powiedzieć coś więcej. No i wpadli. Całą swoją wesołą gromadką. I mimo remontowego rozgardiaszu, niespodziewanego braku prądu (osobna historia;) i ogólnego chaosu, udało się Łusię przywrócić do żywych. Przez kilka następnych dni tylko na nią patrzyłam (to głównie dlatego mikołajowa peleryna została wykonana w stu procentach ręcznie). Ale jak w końcu ją odpaliłam i zrobiłyśmy kilka równiutkich ściegów, miałam na twarzy wypieki jak Jagna w dzień targowy. Łusia śmiga, aż miło. Jest cicha i precyzyjna jak na początku naszej wspólnej przygody. A w moim świecie przybyło bohaterów. Jeszcze raz bardzo, bardzo Wam dziękuję!

P.S. Lalowe wdzianko dokończyłam ręcznie i pojawi się w następnym poście. Nie chcę budzić Michaliny grzebiąc w jej wózkowni ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz