niedziela, 25 listopada 2012

Co do cala

  Mój brat bawi się w wojnę. Razem z kolegami bardzo dużo czasu poświęcają rzetelnemu przygotowaniu się do zabawy. Tym razem poświęcił mój czas... Samo przyszycie kilku naszywek to pikuś przy próbie ogarnięcia specjalistycznych wytycznych dotyczących umieszczenia ich na bluzie mundurowej, co przypominało trochę blazonowanie herbów. 


  Mam nadzieję, że właściwie podzieliłam cale, a Menduś będzie zadowolony z efektów gorączkowego poszukiwania nici w odpowiednim odcieniu...

poniedziałek, 12 listopada 2012

Kermicie etui

  Ewa kupiła sobie dysk. A ponieważ idzie zima, potrzebowała nań ciepłego wdzianka. A żeby nie było szaro i buro (i żeby nie uchodzić już za czterdziestolatkę), zgłosiła zapotrzebowanie na Kermita. Tak oto powstało wełniane etui:


  Przy okazji okazało się, że mój Łucznik ma jeszcze więcej funkcji, niż mi się do tej pory wydawało...
P.S. Dziękujemy za jesienną sesję rodzinną :*

piątek, 9 listopada 2012

Piernik Staropolski

  Ponieważ pierwsze koty poszły za płoty (jak głosi poprzedni post), a i do świąt już bardzo mało czasu (ale nie dwa czy trzy dni, jak by można było wywnioskować ze sklepowych dekoracji), przyszedł czas na sprawdzian moich kulinarnych zdolności. Znalazłam w tak zwanym internetowym "gdzieś" przepis na piernik, który trzeba umieszać około dwa miesiące przed świętami, żeby zdążył skruszeć (proces chemiczny nie mniej intrygujący jak przegryzanie). Kupiliśmy przepyszne przyprawy i samodzielnie skomponowaliśmy mieszankę (też na podstawie "gdziesiowego" przepisu). Goździki, ziele angielskie i pieprz trzeba było przemielić, co przyniosło mnóstwo radości moim pomocnikom:


  Korzenny zapach, jaki unosił się przy tej zabawie, jest nie do opisania. Gotowe przyprawy do piernika nie mają szans przy naszym produkcie. Po wymieszaniu z miodami (wybraliśmy lipowy, gryczany i spadziowy) oraz pozostałymi składnikami, przełożyliśmy ciasto do kamionki. W tej formie poczeka niemal do świąt na dalszą część procesu produkcyjnego.


  Nie wiem, jak powinien wyglądać piernik staropolski na tym etapie, bo nigdzie nie znalazłam zdjęć leżakującej masy. Teraz, po dwóch tygodniach, zawartość naszego garnca przedstawia się następująco:


  Hmmm, fotogeniczna to ona nie jest, ale zapach nadal jest niesamowity. 

Mój pierwszy...

... samodzielnie, z ogromnymi wypiekami na twarzy i z wielkim przejęciem poczyniony WYPIEK! Nigdy wcześniej nic nie upiekłam (nie licząc ziemniaków w ognisku). Nie to, że nie próbowałam - owszem (niestety). Skutek jednakowoż był opłakany. Ostatni wybryk, tartę z musem jabłkowym, udało się uratować dopiero na drugi dzień i była zjadliwa tylko dzięki lodom podanym na niej. Po każdym podejściu wzrastało we mnie poczucie, że ja to bym piekła cudownie, ale... nie mam odpowiedniego sprzętu... I tak, w toku mojej ewolucji, dorobiłam się foremki do tarty, blachy do muffinów, foremek do babeczek, wałka, trzepaczek i jeszcze kilku drobnych gadżetów, które, zamiast inspirować, tylko wzmagały frustrację, że mamie takie cuda wychodzą z piekarnika, a mnie nadal nie... Apogeum nastąpiło 21. października, kiedy to z okazji urodzin i cukrzycy dostałam wagę kuchenną - teraz już się nie wymigam (dzięki, Mamuniu Filipka...). I się zaczęło: "jak już masz wagę, to może spróbuj - jak wszystko precyzyjnie poodmierzasz, to nie może się nie udać". No i już ostatnia wymówka poszła się giglać... I całe szczęście! Efekt tego taki:


  Na swój debiut wybrałam murzynka. Swoją drogą, całkiem ambitnie - jakby nawet on mi nie wyszedł, byłby to istotny znak od bogów, że nie powinnam się więcej zabierać za wypieki. Na szczęście ciasto całkiem ochoczo współpracowało i udało się niemal idealnie. No, coś musiałam pogmerać, ale ciut za mocno przypieczony spód jestem sobie w stanie wybaczyć - w porządnym piekarniku już nawet to się nie wydarzy. Ale to już prezentowa podpowiedź na moje następne urodziny ;)

Śniadanie to podstawa!

  A takie, to już w ogóle:


  Chociaż nie lubię przymusu, a słowo "dieta" wywołuje u mnie potężny bunt objawiający się pochłanianiem wszystkiego i w każdej ilości w całkiem sporym zasięgu wokół mnie, tym razem zanotowałam wyjątek. Październikowy turnus w szpitalu poskutkował nakazem zmiany przyzwyczajeń żywieniowych. Zmiana okazała się kosmetyczna i polega głównie na tym, że mam ochotę robić zdjęcia każdemu śniadaniu: jest kolorowo i piętrowo. No i, wbrew wcześniejszym skojarzeniom, moja dieta jest iście bizantyjska: pięknie, z przepychem i do tego duuuuuużo! Duuuużo wszystkiego! Tak to ja mogę już zawsze być na diecie :D

poniedziałek, 5 listopada 2012

Ważny komunikat

  Sprzedaż usług i towarów oferowanych przeze mnie zostaje zawieszona do odwołania, gdyż iż jestem na zwolnieniu lekarskim i zaczynam legalnie bumelować, a, co za tym idzie, maszynę odpalam tylko hobbystycznie bądź prezentowo. Dlatego też chwilowo na moim blożuniu będzie królował wątek gastronomiczny (tak, spełniam się w kuchni;). 
  Za wszelkie utrudnienia uprzejmie przepraszam, postaram się je zrekompensować, jak już wrócę do żywych, pełnosprawnych i aktywnych :)